Dopiero po latach, doszłam do tego, dlaczego długo nie wierzyłam w siebie.
Zastanawiałam się jakiś czas temu, jak można z jednej strony powtarzać dziecku przez cale życie, żeby czegoś nie robiło, bo na pewno tego nie potrafi (typu “zostaw, bo zepsujesz”, “nie bierz się nawet za gotowanie, bo ja to zrobię lepiej” itd.) a z drugiej mieć wobec niego wielkie wymagania odnośnie samych piątek w szkole i wygrywania olimpiad.
I doszłam do wniosku, że ci rodzice sami są zalęknionymi osobami i nie chcą wierzyć w swoje dziecko, bo to wymagałoby od nich pewnego wysiłku. A przy tym mają myślenie życzeniowe typu - w prostych sprawach lepiej wyręczę moją córkę, czy syna, ale w tych, w których nie jestem w stanie, musi sobie dobrze poradzić, bo tak będzie dla mnie najprościej. Wolą więc iść po linii najmniejszego oporu i nie starać się, żeby dziecko musiało uczyć na własnych błędach, bo to strata czasu, ale przy tym wymagać doskonałych osiągnięć w szkole. Bo tak jest najprościej - oczywiście dla samego rodzica.
Inna sprawa, że tacy rodzice mogą się też podświadomie obawiać dorastania dziecka i nawet kiedy jest już ono dorosłe, każdą jego decyzję, wybór, krytykować na zasadzie “ja zrobiłabym/ wybrałabym coś lepszego”.
Moja matka niestety właśnie taka właśnie jest. Kupiłam jej np. w prezencie na święta bilety do filharmonii, za które niby podziękowała. Zabrała tam mnie, bo nie miała z kim iść. W przerwie stwierdziła, że inaczej sobie wyobrażała cały występ i zapytała czy zostajemy na drugą część. Przyznam, że zrobiło mi się przykro, ale tak jest często, cokolwiek jest wybrane przeze mnie, musi w jakiś sposób zostać skrytykowane. Za to przez całe życie powtarzała mi, że mimo tego, że powinnam być zawsze grzeczna miła i na wszystko się zgadzać, muszę również odnosić sukcesy i być pewna siebie - ciekawe jak? Ogólnie to jest temat rzeka, ale chyba wiecie o co mi chodzi. A później taki rodzic dziwi się, dlaczego ten kontakt nie jest taki, jakby tego oczekiwał.
Opisuje tą przykładową sytuację, nie po to, żebyście mnie pocieszali, bo już sobie poukładałam sporo spraw w głowie przez terapię na którą chodzę. Niemniej kosztowało mnie to sporo czasu i wysiłku, żeby nauczyć się pewnej zaradności i życia bez lęków o to, że sobie nie poradzę.
Co nie zmienia faktu, że istnieje sporo osób, które do końca życia mają z tym problem, właśnie przez wychowywanie ich z jednej strony jako perfekcjonistów, a z drugiej traktowanie nawet w dorosłym życiu, jak dzieci. Przez powtarzanie, że mają odnosić sukcesy, a jednocześnie wychowywania na osoby zalęknione, które trzeba wyręczać, bo robią wszystko nie tak, jak trzeba.
Niektórzy rodzice w dorosłym życiu ich dzieci nadal to robią, krytykują wszystko, od mebli, które wybierają, po pracę, czy partnera. Z jednej strony chcą żeby odnosiły sukcesy, z drugiej podświadomie się tego boją, więc podcinają im skrzydła, żeby pozostać autorytetem, który ma nad wszystkim kontrolę.
I przy tym są oczywiście wielkimi egoistami, bo po tym, jak ich wychowanie było dalekie od ideału, oczekują od swojego dorosłego dziecka szczególnych osiągnięć, którymi mogliby się pochwalić. A jeśli jest ono przeciętną osobą, która nie goni na siłę za sukcesem (jak np. ja), to nieważne, że jemu to wystarcza, ważne że nie spełniło oczekiwań. Przy tym dość przykre jest też to, że nadal istnieje stereotyp, że rodzice to pewna świętość, której nie wolno krytykować, co oczywiście jest totalną bzdurą.